Najstraszniejszy horror, jaki w życiu oglądaliście – lista 5 horrorów

lampiony z wydrążonych dyni

11 maja 2016 • Hobby, Kultura i Sztuka • wejść: 2971

Podobno lubimy się bać. Tym tłumaczy się niezwykłą popularność horrorów. Jeszcze przed powstaniem kina tryumfy święciła powieść grozy. Nie powinno nas więc dziwić, że do dziś nie ustają próby wywołania u nas dreszczyku, skoro wraz z narodzinami filmu twórcy zyskali nowe narzędzia, by nas straszyć.

Zastanówmy się nad listą horrorów. Które będą dla was w ścisłej czołówce, jeśli chodzi o budzoną grozę? Bo nie dyskutujemy tu o tym, który z nich jest najlepszy.

Moje ulubione horrory to seria „Krzyk” ze względu na ciekawą, całkiem finezyjną (przynajmniej w części pierwszej i czwartej) intrygę, sympatyczne postacie, a przede wszystkim zabawę z gatunkiem pełną wyśmiewania rządzących nim żelaznych reguł oraz odwołań do jego czołowych przedstawicieli, od „Piątku trzynastego”, przez „Halloween”, po „Koszmar z ulicy Wiązów”.

I naprawdę, jeśli ktoś mnie pyta o moje ulubione horrory, bez wahania wymieniam wszystkie cztery „Krzyki”. Problem w tym, że te filmy same nie traktują się poważnie, dlatego nie są szczególnie straszne. A tutaj chcielibyśmy zająć się horrorami pod względem grozy, jaką w nas budzą. I to już wymaga z mojej strony poważnego zastanowienia.

Jaki horror jest dla Was najstraszniejszy? Który oglądaliście przez palce? Po którym baliście się zgasić światło? Poniżej moja lista „Top 5 najstraszniejszych horrorów”.

1. Oszukać przeznaczenie

Pozycja nietypowa. Koncept wprost genialny w swojej prostocie, który aż każe się zdziwić, że ktoś na to wpadł dopiero po przeszło stu latach istnienia kina (i po wielu wiekach istnienia horroru jako takiego). Nie mamy tu szalejącego zabójcy z nożem, ani odrażającego potwora. Zamiast tego na naszych bohaterów poluje po prostu… śmierć. Śmierć we własnej osobie. I właśnie dlatego, mimo dość lekkiej konwencji filmu, pełnej całkiem finezyjnych dialogów nasączonych odpowiednią dawką czarnego humoru, wiele scen potrafi zmrozić krew w żyłach.

Kolejne, zainscenizowane przez samą Śmierć, tragiczne wypadki napawają nas większą grozą niż wymyślne monstra z innych filmów. Bo w przypadku reszty horrorów zdajemy sobie sprawę z dystansu między nami i tym, co na ekranie. Dobrze wiemy, że wychodząc z domu raczej nie natkniemy się na wampira ani wilkołaka. Raczej.

Ale z „Oszukać przeznaczenie” sprawa jest dużo bardziej niepokojąca. Oglądamy jak raz po raz splot zwyczajnych, banalnych okoliczności dnia codziennego doprowadza nie spodziewającą się niczego ofiarę do śmierci. Patrzymy na to i mamy świadomość, że coś takiego, choć w filmie oczywiście przejaskrawione, w zasadzie mogłoby się i nam przytrafić. Zdarza się przecież na okrągło, że ludzie giną w jakiś „głupi” sposób – przy wykonywaniu swych zwykłych, codziennych czynności. Nie spodziewając się, że już za chwilę nadejdzie ich koniec.

Właśnie dlatego ten film przejmuje taką grozą. Przypomina nam niewygodną prawdę, o której nie chcemy myśleć – że zginąć można w każdej chwili, a okoliczności, które do tego doprowadzą, mogą być tak zwyczajne i błahe, że nie będziemy nawet w stanie przewidzieć nadchodzącego ciosu.

trupia czaszka wykuta w kamieniu

2. Egzorcysta

Gdzieś tak przez godzinę nic szczególnego się nie dzieje. Ale to, co nadchodzi potem, trudno oglądać na spokojnie. Zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że się po prostu nie da.

Zresztą opętanie to temat, który jest straszny sam w sobie. Można by powiedzieć, horrorowy samograj. William Friedkin wydobył z niego w swoim filmie tyle niepokojących aspektów, ile się tylko dało. Wszystkie fragmenty z opętaną Regan niebezpiecznie przyspieszają tętno. Przy scenie, w której, niczym jakiś pokraczny, groteskowo powykręcany pająk, schodzi po schodach, widz też może zejść – tyle że na zawał.

Same finałowe egzorcyzmy trwają długo i nie są jakoś mocno urozmaicone, więc w każdym innym filmie istniałoby ryzyko, że wkradnie się tu nuda, ale nie w „Egzorcyście”. A dlaczego? No mówię przecież, opętana Regan jest absolutnie przerażająca! A ponieważ poznajemy tę historię niejako z perspektywy jej matki, czujemy jeszcze większą grozę – grozę, jaką odczuwa każdy, kto widzi, że z którymś z jego bliskich dzieje się coś niedobrego. To coś, co nieraz nas osobiście dotyka i potrafimy dobrze zrozumieć tego rodzaju niepokój. A chyba najbardziej działa na nas wykorzystywanie w horrorach lęków, które są zakotwiczone w naszej rzeczywistości.

3. Coś

A gdybyś nie był pewny ludzi, którzy cię otaczają? Gdyby każdy z nich mógł być tak naprawdę zakamuflowanym wrogiem? Sama ta myśl przejmuje grozą, nic więc dziwnego, że film oparty na tym pomyśle, jest tak niepokojący.

Dzieło Johna Carpentera to remake filmu z lat pięćdziesiątych (którego fragmenty, co ciekawe, oglądają bohaterowie „Halloween” – wcześniejszego filmu tego reżysera, jednocześnie kolejnego kultowego horroru). I choć rzadko spotykamy się z taką sytuacją, tym razem wszyscy są zgodni co do tego, że remake okazał się lepszy od oryginału.

Sama lokacja – baza polarna pośrodku lodowego pustkowia – wzmaga atmosferę osamotnienia i zaszczucia. Tutaj wszystko jest nieprzyjazne, a każdy z bohaterów jest sam ze swoim lękiem, nie wie bowiem nawet, którzy z jego towarzyszy są jeszcze ludźmi. Strach się bać!

Dodajmy do tego potęgującą napięcie muzykę (Ennio Morricone nigdy nie zawodzi), dobrą rolę Kurta Russella oraz przerażające, makabryczne, lecz jednocześnie fascynujące pomysłowością efekty specjalne (sprzed ery komputerów), a otrzymamy absolutny klasyk.

figurki duchów

4. Obcy

Nie mogło, po prostu nie mogło zabraknąć tu „Obcego”. Mowa oczywiście o części pierwszej. Osobiście, jak wielu widzów, jeszcze bardziej lubię kontynuację spod ręki Jamesa Camerona (no ludzie, są tam komandosi, masa fajnych tekstów, dużo się strzelają, wszystko wybucha, a przede wszystkim – proszę o fanfary – pojawia się Jej Wysokość Królowa Obcych!). Nie da się jednak ukryć, że druga część to bardziej film akcji, o lżejszym klimacie (nawet słodkiego dzieciaka tam wcisnęli). W kategorii „Groza”, oryginał Ridleya Scotta góruje nad sequelem.

Naprawdę lubię tempo tego filmu. Po latach Scott stwierdził sobie nagle, że „Obcy” się wlecze i nie przystaje do dzisiejszego dynamicznego kina, więc wypuścił nową wersję, z której, celem właśnie zdynamizowania opowieści, wykroił ile się dało. Błąd. Okropny błąd, bo „Obcy” nie jest właśnie filmem, w którym powinno dziać się „dużo i szybko”, jak w drugiej części.

Jest horrorem. A konsekwentnemu budowaniu nastroju grozy ogromnie sprzyja nieśpieszna narracja. To pozwala nam wczuć się w niepokojący klimat tych zimnych, przytłaczająco nieprzyjaznych korytarzy statku kosmicznego „Nostromo”. Sprawia, że mamy więcej czasu na poznanie bohaterów. Możemy zżyć się z nimi podczas tych początkowych scen (być może nudnych dla dzisiejszego, spragnionego ciągłych wrażeń widza), kiedy to obserwujemy ich wypełniających zwykłe obowiązki.

To owo powolne tempo w pierwszej połowie filmu nadaje mu klimat jak z sennego koszmaru. Pomaga też uśpić naszą czujność – rozsiadamy się wygodniej, chłonąc tę wolno snującą się opowieść, aż tu nagle… BUM! Krew tryska, wszyscy wrzeszczą, a my siedzimy z szeroko otwartymi oczami i paznokciami wbitymi w poręcz fotela.

Za to uwielbiam ten film. Nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, czuć wylewającą się z ekranu grozę. Już od pierwszej sceny, kiedy „Nostromo” majestatycznie płynie poprzez kosmiczną pustkę przy akompaniamencie sugestywnej muzyki Jerry’ego Goldsmitha.

Mówiąc o tym, jak ten film straszy, trzeba też wspomnieć o samej Ripley. Nasza bohaterka nie jest tu jeszcze super komandoską i nieustraszoną pogromczynią obcych, która rozwala je serią z karabinu, a z ich królową idzie na solo, używając magazynowej ładowarki jak bojowego mecha. O nie. W pierwszej części Ripley staje po raz pierwszy w obliczu nieznanego lęku i musi dopiero się nauczyć z nim walczyć. Co sprawia, że i nam jej strach się udziela, a nasze pragnienie, by przezwyciężać własne lęki przyczynia się do tego, że tym bardziej zżywamy się z bohaterką i trzymamy za nią kciuki w jej walce o przetrwanie.

figurki wampira i dyni

5. Mucha

Film Davida Cronenberga pierwszy raz oglądałem za dzieciaka. „Oglądałem”, to nie znaczy, że obejrzałem. Już gdzieś w połowie poczułem, że po prostu nie dam rady i uciekłem w popłochu sprzed telewizora, aż się za mną kurzyło. Nie mogłem potem spać, zdjęty grozą – a przecież do tej pory jedynie Buka z „Muminków” była w stanie nastraszyć mnie na tyle, by mi spędzić sen z powiek!

Nic więc dziwnego, że przez wiele lat nie wracałem do „Muchy”. Wspomnienie tej swego rodzaju traumy z dzieciństwa nie zachęcało do drugiego podejścia. I wreszcie, będąc już grubo po dwudziestce, zebrałem się na odwagę i obejrzałem ten film w całości. A kiedy pojawiły się już napisy, mogłem jedynie się cieszyć, że wtedy, za dziecka, nie upierałem się, by wytrwać przed ekranem do końca, bo chyba bym się po tym psychicznie nie pozbierał.

Ale czemu to takie straszne? Bynajmniej nie dlatego, że mucho-człowiek sieje śmierć i zniszczenie. Nie – gdyby do tego się ten film sprowadzał, byłby po prostu jednym z wielu podobnych horrorów. „Mucha” kładzie nacisk na coś innego, dużo straszniejszego. Skupia się na przemianie głównego bohatera. Widzimy jak z sympatycznego naukowca zamienia się w monstrum. Jego fizyczna metamorfoza, wszystkie zachodzące w nim niepokojące przemiany, budzą w nas wyjątkowo niepokojące i nieprzyjemne odczucia, wydobywając z podświadomości nasze największe obawy – lęk przed chorobą i pustoszącymi organizm zmianami, które może ona wywołać.

Jest to tak zwany „body horror”, który mocno skłania do wczucia się w sytuację postaci, budzącej w nas jednocześnie strach, odrazę i litość. Muszę przyznać z ręką na sercu, że nawet mając te dwadzieścia kilka lat nie tak łatwo się otrząsnąć po seansie.

Uf, samo przypomnienie sobie o tych najstraszniejszych horrorach to nie lada przeżycie. Będę teraz potrzebował trochę czasu, by dojść do siebie. Ktoś jeszcze tak ma?

Ale o co chodzi? Skoro to takie straszne, to dlaczego z takim zajęciem oglądamy horrory? Czyżbyśmy naprawdę lubili się bać? Mało prawdopodobne. Nikt z nas nie chciałby w swoim prawdziwym życiu zostać postawiony w przerażającej sytuacji. Myślę, że prawda jest bardziej złożona. Po prostu potrzebujemy emocji. Chcemy, żeby coś nami czasem wstrząsnęło, wytrąciło nas z rutyny dnia codziennego. A jeśli może się to dziać w bezpieczny sposób – bo od potwora czy zabójcy-psychopaty oddziela nas szklany ekran – to potrafimy wręcz czerpać z tego frajdę.

Temat: , , , , ,

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *